Media Rzeszów

Odwiedziło nas:

praca forum fejs program

GWIAZDY MÓWIĄ

Wciąż traktują mnie jak cudzoziemkę...

Dodano: 24.07.17 12:52


gwi37705781

Urodziła się w Londynie. Jest absolwentką tamtejszej Webber Douglas Academy of Dramatic Art. W Anglii występowała m.in. w Polskim Teatrze Dramatycznym, Royal Court Theatre, Richmond Theatre, Pheonix Theatre Leicester, The Almost Free Theatre i Lyric Theatre. Po powrocie do kraju w 1999 roku związała się z krakowskim Teatrem Ludowym. Zagrała główną rolę kobiecą w kultowym filmie „Miś”. Ponadto znana z takich filmów i seriali jak: „Barwy ochronne”, „Palace Hotel”, „Tygrysy Europy”, „Job”, „Świat według Kiepskich”, „Ranczo” czy „Ojciec Mateusz”. Poza aktorstwem zajmuje się tłumaczeniem sztuk z angielskiego na polski. Jej pierwszym mężem był szermierz Janusz Różycki, drugim – dyrygent Jacek Kasprzyk. Od 1989 roku związana jest z aktorem i reżyserem Januszem Szydłowskim.

-

Od premiery „Misia” Stanisława Barei, w którym stworzyłaś niezapomnianą kreację Aleksandry Kozeł, minęło już 36 lat...


- To straszne (śmiech)! To jedyny komentarz jaki teraz przychodzi mi do głowy. A poważnie mówiąc… Na przestrzeni tych lat „Miś” stał się kultowy i bardzo się cieszę, że mogłam w nim zagrać. To była czysta przyjemność.


- Podobno nie byłaś na premierze.


- Bo takiej oficjalnej w ogóle nie było. Ówczesne władze, z wiadomych przyczyn, chciały, żeby ten film przeszedł szybko i bez echa. Dlatego równie szybko został on zdjęty z ekranów i odłożony na półkę. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych odkryto go na nowo. Przez te dziesięć lat nikt nie krzyczał za mną: pani grała w „Misiu”. Natomiast kiedy przyjechałam do Polski bodaj w 1997 roku dosłownie nie mogłam się odpędzić od zaczepiających mnie przechodniów. Ale są to do bardzo miłe reakcje. Fajnie jest, kiedy ludzie kojarzą cię z czymś co lubią, bo od razu lubią ciebie (uśmiech).


-

„Miś”, jak wspomniałaś, stał się kultowy, Twoja rola również. Później nie dawano Ci zbyt wielu szans na zaistnienie w świadomości widzów. Postać Oli jest dla Ciebie szczęściem czy przekleństwem?


- 30 lat temu bywało mi przykro z tego powodu. Dzisiaj, z perspektywy lat, inaczej na to patrzę. Jestem bardziej wyciszona i nie interesuje mnie konkurencja, pogoń za rolą, ten umowny wyścig szczurów. Nie wiem czy gdybym nie zagrała w „Misiu” mogłabym dziś grać w polskich teatrach. Ten film dał mi też możliwość częstego odwiedzania kraju, który – pomimo tego, że urodziłam się i wychowałam w Anglii – zawsze nosiłam w sercu.


- Ale przyznasz, że Polska była dla Ciebie wówczas tak egzotyczna, jak dla nas właśnie Londyn.


- Zgadza się! Gdybym wtedy zdecydowała się przeprowadzić do Polski, to pewnie zamknęliby mnie z szpitalu psychiatrycznym (śmiech).


-

Dla „Misia” przyjechałaś z Londynu, do którego nie pozwolono Ci w filmie wyjechać.


- Taaaak, Lądek Zdrój (śmiech)!


- Ola Kozeł dość często pokazuje się na ekranie w stroju Ewy. Nie przeszkadzało Ci to?


- Absolutnie, nie jestem pod tym względem pruderyjna. Pamiętam nawet dość zabawną sytuację, w której kręciliśmy scenę odwiedzin sobowtóra głównego bohatera. Otwieram mu drzwi i mówiąc, że nie jestem jeszcze gotowa, rozchylam szlafroczek. Zupełnie zapomniałam, że nic pod nim nie mam. Oczywiście ku uciesze ekipy. I ta nieplanowana scena weszła do filmu. Poza tym nie uważam za specjalny wyczyn pokazania przed kamerą pół cyca. Szczerze podziwiam aktorki, które decydują się na odważne sceny erotyczne. Nie wiem czy ja bym potrafiła takie zagrać.


-

Jakiś czas temu Tym pokusił się o zrealizowanie kontynuacji „Misia”. Nie zagrałaś w „Rysiu”. Nie miałaś do niego o to żalu?


- Początkowo wręcz ogromny. W trakcie realizacji Stasio zadzwonił do mnie i zaproponował jakiś epizod. Odmówiłam, mówiąc, że epizod to ja mogę zagrać w każdym filmie, tylko nie w tym. Kiedy dowiedziałam się, że małe rólki zagrały w nim nawet Janda, Tyszkiewicz i Szapołowska, pomyślałam, że zrobiłam wielki błąd. Kiedy jednak obejrzałam film – przykro mi to mówić – ale dziękowałam Bogu, że w nim nie wystąpiłam.


- Za to z powodzeniem znów grasz dla polskiej widowni teatralnej.


- Tak, bardzo mnie to cieszy. Od lat wcielam się w Angelę w moim ukochanym monodramie „Mój boski rozwód” w reżyserii Jerzego Gruzy. Cieszę się, że Teatr Ludowy zdecydował się na ten projekt. To mnie trzyma w zawodzie i na scenie, którą cenię sobie bardziej niż kino.


-

Z kolei kino daje popularność. Nie wierzę, że idąc do szkoły aktorskiej, nie marzyłaś o tym by być rozpoznawana i zasypywana propozycjami filmowymi.


- Powiem ci szczerze, że nigdy nie należałam do osób nad wyraz śmiałych i rozpychających się łokciami. Pewnie, że jeśli nie dostałam jakiejś roli, było mi przykro. Ale zupełnie nie interesują mnie układziki, jakie teraz panują w polskim kinie. Jestem od tego daleka. Poza tym zawsze interesowałam się wieloma dziedzinami sztuki, nie umiem należeć do jednej z form…


- Czy jednej osoby, o czym świadczą Twoje trzy małżeństwa.


- (śmiech)!!!


- Jak Ci się wydaje, dlaczego tych propozycji nie było?


- Po pierwsze nie jestem na co dzień w Warszawie. Poza tym podejrzewam, że wiele osób wciąż traktuje mnie jak cudzoziemkę.


- A Ty kim się czujesz?


- Jak najbardziej Polką. W końcu Polakami byli moi rodzice. Ale wiesz, urodziłam się, kształciłam i wychowałam w obcym kraju. Spędziłam tam w sumie pół wieku.


- To dlaczego w „Misiu” nie zagrałaś jako Krystyna Podleska, tylko Christine Paul?


- Były to czasy, kiedy Anglia nie była jeszcze tak otwarta na cudzoziemców, a nawet jedzenie. Wszystko co francuskie też było be, chociaż to niemal za miedzą. Byłam akurat tuż przed dyplomem. Wezwał mnie dyrektor szkoły i powiedział, że muszę zmienić nazwisko, bo moje jest trudne do wymówienia. Długo nie mogłam się przyzwyczaić do nowego. Na castingach, kiedy wywoływano Christine Paul, rozglądałam się, która to paniusia. Dopiero za trzecim czy czwartym razem jarzyłam, że przecież chodzi o mnie (śmiech). A wracając do „Misia”, to przecież ostatecznie ktoś do tego pseudonimu próbował dodać moje prawdziwe nazwisko, przekręcając je dokumentnie. W napisach figuruje Christine Paul-Podlasky. Koszmar. To przykre dla mnie, do dziś nie udało mi się tego odkręcić.


- Jesteś w Polsce już od ponad dwadzieścia lat. Co Cię skłoniło do powrotu?


- Raczej do przyjazdu, niż powrotu, bo przecież nigdy tu tak naprawdę nie mieszkałam. Głównym powodem było odejście moich ukochanych rodziców, którzy zmarli w przeciągu ośmiu miesięcy. Bez nich Londyn stracił dla mnie swój urok. Dlatego wcale nie żałuję tej decyzji o przeprowadzce.


- Ale podobno w Polsce nie zamierzasz się zestarzeć?


- Tylko ze względu na aurę. Dotarłam do takiego punktu swojego życia, w którym potrzebuję jedynie świętego spokoju. Pomimo, że mieszkałam pół wieku w Londynie, cudownym zresztą i w ogóle tego nie żałuję, to teraz im dalej od miasta, tym lepiej się czuję. Kocham przyrodę, słońce, morze, zwierzęta. Takie swoje miejsce na ziemi widziałabym na południu Włoch.


Rozmawiał MARCIN KALITA


Fot. Marcin Kalita, archiwum



gwi_gwi377057812

Zobacz również: