ZDROWIE

Blondynka na Bali

Dodano: 18.10.2013

Blondynka na Bali

W kraju Balijczyków krąży legenda o tym, że był sobie Stwórca, który pewnego dnia poczuł się bardzo samotny. Ulepił więc kilka figurek, włożył do pieca, a ponieważ był to dla niego debiut kulinarny, trzymał je w nim za długo i się spaliły. Tak powstała na ziemi rasa czarna. Nie zniechęcił się tym bardzo, ulepił kolejną „porcję” . Nie spiekł ich tym razem, ale także nie dopiekł. Tak powstała rasa biała. „Do trzech razy sztuka”, pomyślał Stwórca i nie poddając się, uformował więcej postaci, włożył do pieca i tym razem ostrożny, bo nauczony poprzednimi niepowodzeniami, wyjął idealnie upieczone, nie za jasne, ale też nie za ciemne figurki. Tak powstali Balijczycy, którzy opowiedzieli mi tą i wiele innych historii na temat Bali- jednego z najpiękniejszych miejsc, które udało mi się odwiedzić.

Etymologia nazwy „Bali” dosłownie znaczy „dużo wolnego czasu”. Skąd też nie dziwi mnie zupełnie tryb życia, jaki prowadzą mieszkańcy tego miejsca. Patrząc na wiecznie uśmiechnięte twarze tubylców można by pomyśleć , że z dala od zgiełku i hałasu, jaki odnajdujemy w przeciętnym, europejskim mieście, wiodą oni życie idealne. Nikt zdaje się nie narzekać na nic. Ludzie żyją tu spokojnym rytmem. Nie wiedzą, czym jest stres, pośpiech, zabieganie, zdają się nie odmierzać czasu. W ich domach brak jest telewizorów, komputerów, playstation i innych cudów techniki, bez których my, Europejczycy nie możemy się obejść. Internet jest dostępny jedynie w miejscach, gdzie przebywają przyjezdni. Przecież tak trudno zrezygnować z codziennej papki, którą karmią nas media! Musimy też sprawdzić pocztę, wysłać kilka e-maili i przejrzeć wpisy znajomych na facebooku. Na Bali jest inaczej. Spokój ,cisza , jest czas na medytację, odprężenie. Religia, którą tam jest balijska odmiana hinduizmu, odgrywa bardzo ważną rolę. Codziennie o świcie kobiety ubrane w sarongi (czyli rodzaj spódnicy upiętej z jednego płatu materiału) palą kadzidła, przynoszą świeżo zerwane kwiaty i ugotowany ryż . Ciekawym wydaje się być fakt, że Balijczycy karmią zarówno dobre, jak i złe duchy. Ofiarują dary aniołowi jak i szatanowi na znak akceptacji istnienia dobra i zła, nie zaprzeczają istnieniu diabła. Takie rytuały odbywają się kilka razy dziennie. Najpełniejszy wymiar przybierają podczas pełni księżyca. Mnóstwo wówczas ludzi na plażach odprawiających modły, tańczących i czczących swoje bożki. Bardzo charakterystyczną rzeczą jest to, że na Bali wszystkie domy, urzędy, sklepy ,mosty, ulice, wyposażone są przynajmniej w jedną, małą świątynię. Kamienne posążki mają przeróżny charakter-z przyjemnymi twarzami, wydętymi ustami, z wyłupiastymi oczami, uśmiechnięte, zeźlone. I są ich setki tysięcy, zawsze i wszędzie, a najwięcej znajdziemy ich w balijskich gospodarstwach. Mimo tego, tamtejsze domostwa są specyficzne, biedne. Nie ma tam bloków mieszkalnych, nie znajdziemy pojedynczych domów. Całe rodziny gnieżdżą się w jednej posiadłości, bardzo często jest to tylko izba, którą zamieszkują pradziadkowie, dziadkowie, rodzice i dzieci. Jeżeli kobieta wychodzi za mąż, wprowadza się do nowo poślubionego mężczyzny i jego rodziny.

Na balijskich ulicach na pierwszy rzut oka wrzawa większa, aniżeli w Rzymie. Kierowcy za nic mają przepisy ruchu drogowego, notorycznie je łamią, a policja wydaje się nic sobie z tego nie robić. Jeśli chodzi o pojazdy, przeważają motory. Są zdecydowanie bardziej ekonomiczne , a przede wszystkim „pojemniejsze”. Po kilku dniach pobytu na Bali, nie dziwiła mnie cała rodzina, cztero lub pięcioosobowa podróżująca na jednym skuterze. Szalone to wszystko się wydaje dla nas, tam zupełnie normalne. Brakuje tylko świętych krów, swobodnie spacerujących po drogach. Specyficzna pod tym względem jest sąsiadująca z Bali mała wysepka Gili Trawangan, na której obowiązuje całkowity zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych. Na ulicach spotkamy więc mnóstwo końskich bryczek oraz więcej rowerów aniżeli w samej Holandii. W ten sposób mieszkańcy chcą uchronić wyspę i okolice od spalin, zanieczyszczeń i brudu. Najwyraźniej taktyka ta zdaje egzamin. Nigdzie wcześniej nie widziałam tak pięknych, niebiańskich plaż jak tam właśnie. Nigdy nie kąpałam się w bardziej błękitnej, lazurowej wodzie. Nie podziwiałam też w żadnym innym miejscu tylu wspaniałych bogactw wyrzucanych przez morze na brzeg, w postaci muszli, korali i innych skarbów! Takich widoków się nie zapomina. Z drugiej strony, łatwo zauważalnym kontrastem dla piękna przyrody jest uderzająca bieda, z jaką zmagają się mieszkańcy wysp. Z pozoru beztroskie życie nie jest tak łatwe. Wielu z nich żyje w skrajnej nędzy. Śpią pod gołym niebem, są głodni , brudni, zaniedbani , żebrzą na ulicach. My, turyści , postrzegani jesteśmy niemal jako Krezusi, dlatego w interakcji np. ze sprzedawcą, nieodłączna wydaje się być umiejętność negocjacji cen. Najważniejszym źródłem dochodu na wyspie jest turystyka, a większość Balijczyków żyje z handlu. Zwłaszcza w Ubud, stolicy kulturalnej Bali, znajduje się mnóstwo małych sklepików prowadzonych przez lokalnych artystów, w których możemy znaleźć prawdziwe arcydzieła. Są one rajem dla koneserów sztuki . Ale nie tylko. Poza pięknymi rzeźbami czy obrazami, w sklepach znajdziemy również dywany, szale, ręcznie dziergane chusty, ubrania, torby, biżuterię i wiele innych. Bardzo popularny jest handel obnośny, zwłaszcza na plażach, gdzie lokalni oprócz produktów, oferują również usługi, takie jak balijski masaż, tatuaże z henny, pedicure, manicure. Jest to dość frustrujące, zwłaszcza dla osoby, którą charakteryzuje wrodzony brak asertywności. Ile to razy o mały włos nie stawałam się właścicielką okularów, zegarków, torebek marki „Dolce Banana” czy „Wersace”, wszystkie bez cienia wątpliwości „oryginalne”. Co innego perły! Bez dwóch zdań prawdziwe, piękne! O różnych kształtach i kolorach . Perły białe, czarne, łososiowe, kremowe, brązowe. Perły okrągłe, połówkowe, barokowe, w kształcie łzy, kropli, guzika. Bransoletki, naszyjniki, kolczyki. Perłowy zawrót głowy. I tak bardzo tanio. Do Polski wróciłam z czterema kompletami.

Na równi z handlem, tubylcy zajmują się tam hazardem. Niezmiernie popularne zdają się być na wyspach walki kogutów. W ogóle dziwna historia z tymi kurakami i całą resztą ptaków. Fauna i flora są niesamowite, mieszkańcy wydają się być dumni z bogactwa natury , która ich tak hojnie obdarzyła. Z drugiej jednak strony, co uderzyło mnie bardzo, to ogromna ilość ptaków trzymana na uwięzi. Wszędzie widzimy koguty pozamykane w mikroskopijnych klatkach, gadające papugi , skowronki wyśpiewujące smętne piosenki w niewoli oraz inne stworzenia, dla których powiedzenie „wolny jak ptak” wydaje się być jedynie pustym sloganem bez żadnego znaczenia. Dlaczego tak jest? Na to pytanie nie udzielono mi odpowiedzi. A pytałam kilkakrotnie.

Wracając do walk kogutów, mało kiedy wcześniej spotkałam się z tak okrutnym doświadczeniem. Jest ono agresywne i niemoralne. Walki kogutów, choć zabronione i karalne wysokimi grzywnami, a nawet więzieniem, są dalej praktykowane na Bali i wielu innych miejscach. Właściciele przyczepiają ptakom metalowe ostrza do nogi, następnie wysyłają koguty na ring, by te, odpowiednio wcześniej podjudzone, naskakiwały na siebie, tnąc się nawzajem ostrzami. Właściciel koguta-zwycięzcy, wygrywa wszystkie pieniądze, które zostały postawione na niego przed walką. Właściciel pokonanego z kolei, najpierw wyrywa mu wszystkie pióra, potem bierze tasak, kroi jeszcze żywego, konającego kuraka na kawałki , które następnie trafiają do garnka…

W porównaniu z tymi bezdusznymi walkami kogutów, śmieszne wydawać się z kolei mogą starcia pasikoników. Choć różnią się one znacząco od wyżej opisanych i traktować je należy z przymrużeniem oka, na Bali postrzegane są jako hazard na równi z innymi. Podczas mojej podróży spotkałam jednego nieszczęśnika, który chciał zarobić , ale się nie narobić. Skrzyknął kilku koleżków, wybrali się na łąkę i urządzili sobie wyścigi pasikoników. Najwyraźniej ktoś go we wsi bardzo nie lubił, ponieważ złożył na niego donos, policja złapała „hazardzistów” na gorącym uczynku, a pomysłodawcę wsadzili do pudła. Winowajca spędził w więzieniu cztery miesiące. Kaucja trzysta dolarów. Nikogo tam raczej nie stać, by płacić takie kary.

Mówiąc o dużych pieniądzach, nie setki, ale tysiące dolarów z kolei wart jest na Bali luwak. Luwak to nic innego jak kura znosząca złote jajka. W rzeczywistości luwak żadnym kurakiem nie jest, ale zwierzęciem z rodziny łaszowatych, przypominających kunę. Popularnie zwany cywetą lub łaskunem, rezyduje na plantacjach kawy i stanowi istny fenomen. Zwierzę zamknięte jest w klatce podczas dnia, wieczorem na chwilę wypuszczany jest na drzewo kawowca, gdzie dokonuje selekcji najlepszych ziaren kawy. Następnie je zjada , ale ponieważ nie jest w stanie trawić nasion, a tylko miąższ, ulegają one w przewodzie pokarmowym nadtrawieniu i lekkiej fermentacji . Dzięki temu ziarna tracą gorzki smak. Kolejny krok- luwak je wydala. Są one twarde i nienaruszone. Balijczycy skrzętnie ziarna te zbierają, ręcznie oczyszczają, wyłuskują i wypalają. I w taki oto sposób powstaje najdroższa kawa na świecie, zwana „kopi luwak”. Roczne zbiory wynoszą tylko około trzystu kilogramów, dlatego też odchody tego ssaka są warte miliony rupii, czyli tamtejszej waluty! Kawa ta jest najbardziej ekskluzywną na świecie. Za kilogram tego specjału zapłacimy ok. cztery tysiące złotych , za jedną filiżankę w tylko wybranych, nielicznych restauracjach w Europie od trzystu do czterystu złotych. Osobiście udało mi się spróbować tego napoju bogów podczas pobytu na jednej z takich plantacji kawy w Ubud. Kopi luwak pachniała jak zwykła kawa i tak samo też smakowała. Uważam, że naprawdę nie ma się czym zachwycać. Wizyta na plantacji, poza podstawowymi informacjami na temat luwaka, zbiorów, przetwarzania ziaren i degustacji ,miała opierać się przede wszystkim na usilnym namawianiu turystów do zakupów w lokalnym sklepie. Dla świętego spokoju kupiłam zwykłą, czarną kawę i udałam się w kolejne miejsce, gdzie zwierzęta mają więcej swobody.

Małpi gaj. Dosłownie i w przenośni, można zobaczyć tam około trzysta wolno hasających po lesie makaków. Dla Balijczyków jest to bardzo ważne miejsce, symbolizuje bowiem harmonię we współżyciu człowieka z naturą, ze zwierzętami. Dla mnie osobiście ta teoria nie do końca przemawia. Po wcześniejszym doświadczeniu z luwakiem wiecznie zamkniętym w klatce, okrutnymi walkami kogutów czy biednymi ptakami trzymanymi w niewoli, trudno mi jakoś uwierzyć w tą nadzwyczajną miłość Balijczyków do zwierząt. Zamieszkujące małpi gaj makaki są jednak czczone i chronione przez tubylców, tak też chcą oni, by traktowali je turyści. Można małpeczki poczęstować bananem lub słodkim ziemniakiem, wtedy pozwolą sobie zrobić zdjęcie, tudzież usiąść na kolanach. Trzeba być jednak ostrożnym, gdyż makaki na tyle przyzwyczajone do obecności turystów same „częstują” się okularami, torebkami , czapkami podróżnych i zwyczajnie w świecie uciekają ze zdobyczami. Osobiście o mało co nie straciłam kapelusza , a gdy wyrwałam makakowi moją własność, zadziornie mnie podrapał. Małpa! Z małpiego gaju, przewodnik zabrał nas w kolejne piękne, warte odnotowania miejsca: tarasy ryżowe, potem do najważniejszej świątyni na Bali – Besakih Temple i pod czynny wulkan Agung. Pojechaliśmy do typowego warungu czyli jadłodajni, gdzie na pierwszy rzut oka tamtejszy sanepid od dawna nie zagląda. Jedzenie jest jednak tak dobre, wspaniale przyrządzone, aromatyczne, smaczne i tanie, że chciałam tam wracać na każdy kolejny posiłek. Na deser durian- najbardziej śmierdzący owoc na świecie. Dla Azjatów jest prawdziwą delicją, dlatego zwą go „królem owoców”. Dla nas, Europejczyków ma on odrzucający zapach zgnitego jajka, zepsutego mięsa i cuchnącej cebuli razem wziętych. I mało kto jest go w stanie przełknąć. Ja się odważyłam. Okazało się, że jest słodki, aksamitny i troszkę cierpki w smaku. Gdyby nie odór, byłby prawdziwym rarytasem także w Europie.

Wieczorem zaproszono nas na pokaz tradycyjnych tańców. Wzruszył mnie legong, podczas którego młode tancerki opowiadały przepiękne legendy z przeszłości kraju oraz następujący po nim kecak .Ten ostatni to fenomenalne widowisko, podczas którego pokaźna grupa mężczyzn przepasanych na biodrach tylko płótnem w biało-czarną kratę kołysała się i rytmicznie wypowiadała słowa „ kecza, kecza, kecza…”, powoli wpadając w trans. Przedstawieniu nie towarzyszyły żadne instrumenty muzyczne. Jest to magiczny rytuał balijski , a uczestnicy- amatorzy, bardziej aniżeli widowisko dla turystów ,traktują występ jako głębokie doświadczenie religijne. Niesamowity okazał się także wayang- czyli teatr cieni odgrywanych przez kukły.

Bali zdumiewało mnie na każdym kroku. Dziwiła mnie na przykład obecność ogromnej liczby swastyk na wieżach świątyń, murach i domach. Swastyki , jak się później dowiedziałam są na Bali symbolem religijnym przynoszącym szczęście i pomyślność. Podziwiałam tamtejsze kobiety noszące na głowach ciężkie kosze. Niesamowite były dzieci, które bez gier, słodyczy, lalek, potrafią cały dzień się same sobą zajmować i bawić tym, co znajdą na podwórku. Cudownie rozmawiało mi się z szamanem Ketutem Liyer, rozsławionym po sukcesie komercyjnym filmu „Jedz, módl się i kochaj” z Julią Roberts w roli głównej. I ze smutkiem patrzyłam na koty z poucinanymi ogonami, które według tubylców, już się takie rodzą, taka ich wada genetyczna. Inne, bardziej przerażające fakty na ten temat znalazłam w przewodniku, w którym autor stwierdza, że ogony są ucinane kotom przez mieszkańców wyspy. Koniec końców nie dowiedziałam się, która wersja jest prawdziwa. Chyba jednak nie mnie to wszystko oceniać. Za mało znam kulturę, wierzenia, obyczaje Balijczyków, by się oburzać na takie, czy inne praktyki.

Reasumując, Bali było cudownym doświadczeniem! Na zawsze pozostanie w mojej pamięci i sercu jako miejsce szczególne, tak samo jak rada szamana Ketuta, iż życie jest piękne i tak też należy je przeżyć!





Autor: Aneta Gużkowska