Media Rzeszów

Odwiedziło nas:

praca forum fejs program

GWIAZDY MÓWIĄ

Nie przepadam za jubileuszami...

Dodano: 24.07.17 12:21


gwi24312801

- Przed kamerą debiutował Pan w kultowej "Stawce większa niż życie", ale przekornie chciałem zapytać o inny popularny serial, też o mundurowych. Lubi Pan "Czterech pancernych i psa"?


- Kiedyś go oglądałem, więc pewnie, jak większość też lubię (uśmiech).



gwi_gwi243128015

- Domyśla się Pan, że pytam o ten serial ze względu na Franciszka Pieczkę.


- Dlatego tak chętnie się go na Śląsku oglądało. Zresztą do dziś z przyjemnością patrzy się na "Pancernych".


- Podobno to Gustlik pomógł Panu podjąć decyzję o wyborze szkoły teatralnej?


- Pieczką zafascynowałem się już wcześniej. Zachwycił mnie rolą Paszeki w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Wojciecha Hasa. Głównym powodem zdawania na aktorstwo był teatr. To on interesował mnie przede wszystkim. I to, co dzieje się z człowiekiem kiedy stoi na scenie przed widownią. Jeszcze w szkole średniej miałem okazję być na scenie Teatru Wyspiańskiego w Katowicach. Był pusty, w tym momencie kurtyna poszła w górę. Rozmarzyłem się.


- Marzenia są po to, by się spełniały.


- Pierwszy raz na scenie pojawiłem się w zastępstwie, ale za swój prawdziwy debiut uważam spektakl "Kulig" Józefa Wybickiego, w którym zagrałem główną rolę, pracując nad nią od początku do końca. Śpiewałem w tym przedstawieniu "Nadziejo, tyle razy mnie zdradziłaś , ja zawsze tęsknię za tobą". Zagrałem tyle ról, wygłosiłem na scenie tysiące dialogów, z których większość od dawna uleciała mi z pamięci, a tę pioseneczkę z "Kuligu" mógłbym śpiewać codziennie. Nie pozwoliła mi o sobie zapomnieć. I z tą nadzieją od początku idę przez życie.


- Pana początki wcale nie były łatwe. Już przy egzaminach do szkoły postawiono Panu warunek...


- To prawda. Jeden z profesorów powiedział mi, że zostanę przyjęty, jeśli nauczę się mówić poprawną polszczyzną. Bez śląskiego akcentu. Zaparłem się i nauczyłem.


- Ze Śląskiem, szczególnie na początku drogi zawodowej, nie potrafił się Pan rozstać.


- Od czasów szkoły związany jestem już z Krakowem. Także Teatrowi Słowackiego, w którym zaraz po studiach dostałem angaż, jestem wierny do dziś. Ze Śląskiem związany byłem już raczej filmowo, bo tylko Kazimierz Kutz dał mi szansę na robotę w kinie. Dzięki niemu nauczyłem się obcować z planem filmowym. Choć nigdy nie miałem specjalnego parcia na szkło. Zawsze chciałem pracować w teatrze.


- Dziś do szkoły teatralnej większość chyba idzie właśnie ze względu na to "szkło".


- Wtedy nie myślało się takimi kategoriami. Marzyłem o tym, żeby w ogóle na aktorstwo się dostać. Wiele osób pukało się w czoło. Nawet moi rodzice nie bardzo wierzyli, że mi się uda. Choć jednocześnie mi kibicowali, bo chcieli żeby marzenia ich syna się zrealizowały. Myśleli, że jak się nie dostanę, to wszyscy będą się ze mnie śmiać, więc lepiej, żebym się dostał (uśmiech).


- Jest Pan jedynakiem?


- Mam młodszego brata, który ma "normalny", śląski zawód. Jest inżynierem w kopalni.


- Nigdy nie ciągnęła Pana popularność, Warszawa?


- Chodził pan dziś trochę po Krakowie?


- Oczywiście, nie tylko dzisiaj.


- To już zna pan odpowiedź (uśmiech).


- Kraków to specyficzne miasto. A szczególnie jego środowisko artystyczne. Tutaj wszyscy się lubią, spotykają, odwiedzają... Czuje się Pan jego częścią?


Chyba nią jestem? (uśmiech). Zdarza mi się spotykać z kolegami z branży. Mam jednak swoje sprawdzone grono znajomych. To im staram się poświęcać czas wolny, którego niestety nie miewam zbyt wiele.


- W pewnym momencie to popularność upomniała się o Pana. Nie jest Panu przykro, że trochę za późno?


- Absolutnie. Wszystko w swoim czasie. Widać tak było mi pisane.


-

"Wesele", bo od niego zaczęło się zamieszanie wokół Pana i Wojtka Smarzowskiego, było dla Panów dosłownie wkroczeniem na nową drogę życia. Tyle, że zawodowego.


- Można tak powiedzieć. Był to pełnometrażowy debiut Wojtka, który do dziś twierdzi, że napisał ten film z myślą o mnie. Uparł się i obsadził mnie w nim. Dziś mogę mu jedynie za to serdecznie podziękować.


-

Z "Wesela" utkwiła mi w pamięci scena, w której traci Pan palec.


- Zaraz potem w "Czasie surferów" straciłem kolejny (uśmiech).


- Z kolei Wojtek dla kilku aktorów, w tym i dla Mariana Dziędziela stracił głowę. Mówi się nawet o nich "aktorzy Smarzowskiego".


- Jeśli tak mówią, cieszę się, że jestem nazywany jego aktorem. To mi schlebia. Wojtek zawsze sięga po tych, których naprawdę chce oglądać w swoich filmach. I to jest piękne, bardzo zawodowe.


-

W jego "Drogówce" zagrał Pan komisarza. To nie jedyna taka Pana rola. W swojej karierze był Pan także ochroniarzem, inspektorem, generałem... Mundur dobrze na Panu leży.


- Każdy kostium wzbogaca aktora. Nigdy nie zastanawiałem się czy akurat w mundurze mi do twarzy. Ale skoro zwrócił pan uwagę na role, które w nim zagrałem, to pewnie tak (uśmiech).


- Od czasu współpracy z Wojtkiem nie wiedzie Pan już doli anonimowego aktora, który kiedyś spokojnie mógł przejść ulicą niezauważony...


- W samym Krakowie wcale nie było tak spokojnie. Długi czas grałem w tutejszych kabaretach: Piwnicy pod Baranami i Jamie Michalika. Dużo grałem w teatrze i często w mniejszych formach poza nim. Trafiały się też jakieś realizacje telewizyjne. Bywały takie sezony, w których byłem w obsadzie dziewięciu repertuarowych sztuk jednocześnie. Także roboty było sporo i nie było czasu na to, żeby wyskoczyć gdzieś na miasto.


-

Czyli właściwie nie zauważył Pan różnicy w okresie sprzed i po współpracy ze Smarzowskim?


- Najmniejszej. Jedynie po "Weselu" częściej muszę się nakombinować, żeby wyskoczyć z teatru do filmu, zagrać jakąś ciekawą rolę (uśmiech). Na szczęście głównie takie mi się przytrafiają.


- Patrząc na Pana filmografię, można dojść do wniosku że niemal żadna produkcja nie może się teraz bez Pana obejść.


- To miłe co pan mówi, ale nie przesadzajmy. Przykładowo nie zagrałem w "Wołyniu".


- Pokłóciliście się Panowie?


- Między nami nigdy nie doszło do poważniejszej scysji. Po prostu nie było tam dla mnie roli.


- Zdaje Pan sobie sprawę, że teraz chodzi się na Dziędziela?


- Jeśli tak rzeczywiście jest, zrobię wszystko, żeby to się nie zmieniło. Żeby widzów nie zawieść.


-

Nie tylko widzowie doceniają Pana pracę. Jest Pan laureatem wielu nagród i wyróżnień. Które ceni Pan sobie najbardziej?


- Jednak te, przyznawane przez publiczność. To dla niej i dzięki niej, my aktorzy istniejemy. Pamiętam dość zabawną historię z nagrodą, którą otrzymałem na festiwalu filmowym w tureckim mieście Antalya za rolę w "Supermarkecie". Reżyser Maciej Żak mówił, żebym z nim jechał na festiwal. Nie mogłem, miałem inne zobowiązania. W żartach powiedziałem mu, żeby przywiózł jakąś nagrodę dla filmu albo dla mnie. Zadzwonił do mnie i oznajmił, że właśnie ją dostałem. Myślałem, że żartuje, więc powiedziałem, żeby sobie ją wziął. Do dziś mi jej nie dostarczył (uśmiech).


-

W tym roku będzie Pan świętował piękny, okrągły jubileusz...


- Już pan zaczyna? (uśmiech).


- Właściwie to kończę.


- To prawda, za parę dosłownie dni będę już dużo starszy.


- Tylko o rok.


- Ale z przodu zmieni mi się cyfra. Z szóstki na siódemkę, a to już jest znaczna różnica.


- Szykuje Pan na tę okazję coś specjalnego?


- Już miewałem w swoim życiu jubileusze, benefisy... Nie przepadam za tym.


- Może Smarzowski coś dla Pana "wysmaży"?


- Może? Czas pokaże. (uśmiech)


Rozmawiał MARCIN KALITA


Zobacz również: