Media Rzeszów

Odwiedziło nas:

praca forum fejs program

GWIAZDY MÓWIĄ

Jestem uczulona na pszczółki...

Dodano: 18.09.17 10:41


gwi90229483

Jestem uczulona na pszczółki


Rozmowa z EWĄ ZŁOTOWSKĄ



gwi_gwi902294832

Pani Ewo, różne źródła podają rozbieżne daty i miejsce Pani urodzenia. O wiek pytać nie będę, ale intryguje mnie to czy jest Pani warszawianką czy góralką?


- Jestem kilkupokoleniową warszawianką, ale rzeczywiście urodziłam się w Zakopanem. Przez przypadek rzecz jasna!


???


- To były bardzo ciężkie dla wszystkich czasy tuż po wojnie. Nasz rodzinny dom zamienił się w gruzy. Mama wyjechała wtedy w góry i tam urodziłam się miesiąc przed terminem. Ale w dokumentach mam wpisaną Warszawę. Przychodząc na świat byłam już półsierotą. Mój ojciec zginął ostatniego dnia wojny. Kiedy wychodził z kanału, zastrzelił go snajper.


Czyli nie mieliście Państwo okazji się poznać.


- Czasem mu nawet to wypominam (uśmiech).


Na szczęście zarówno Zakopane jak i Warszawa leżą w Polsce, a Pani słynie ze swego patriotyzmu.


- Uwielbiam nasz kraj. Góry, morze, jeziora, lasy. Nigdzie na świecie nie widziałam tak pięknych lasów. No, może Nowa Zelandia i Amazonia, ale w Europie nie ma równie pięknych.


Z pewnością ma Pani skalę porównawczą. Lubi Pani podróżować.


- Kocham! Sporo się włóczyłam w swoim życiu po świecie. Jak już wyjeżdżałam to na długo. Kilka lat, najkrócej około roku byłam poza Polską.


Jeździła Pani za chlebem?


- Tak, na szczęście za granicą udawało mi się pracować w zawodzie. Grałam na skrzypcach i śpiewałam.


Z kolei do Petersburga wyjechała Pani po to, żeby się dokształcić.


- Ukończyłam reżyserię w tamtejszym Instytucie Teatralnym. I to w terminie krótszym niż trwają normalne studia.


Taka była Pani zdolna?


- Tak, taka byłam zdolna (uśmiech). Szczerze panu powiem, że podstawówki i ogólniaka nie lubiłam. Za to ubóstwiałam szkołę muzyczną. Kochałam wszystko, co wiązało się z zawodem. Dlatego szybko i pilnie się uczyłam.


No właśnie, Pani przygoda ze sztuką zaczęła się od muzyki.


- Zgadza się. Śpiewałam już w przedszkolu. Chcieli, to występowałam. Już wtedy nikt nie miał wątpliwości, czym będę zajmować się zawodowo. Zresztą dobry słuch mam do dzisiaj, co czasem mnie męczy, bo wyłapuję wszystkie nieczyste dźwięki. Od dziecka piłowałam też grę na skrzypcach. Niestety od początku wiadomo było, że wirtuozem nie zostanę, bo mam dłonie 7-letniego dziecka. Ale podziwiam ludzi, którzy potrafią grać pięknie na wszelkiego rodzaju instrumentach. Ludzi, którzy poświęcili na naukę całą swoją młodość, a dziś nie są nikomu potrzebni. Znam mnóstwo takich osób, które najzwyczajniej zostały oszukane przez życie. Dziś wystarczy włączyć dwa guziki i już się ma całą kapelę.


Aktorstwo to także niewdzięczna profesja. Nie zawsze odwzajemnia okazane jej uczucie.


- To prawda. Nasz zawód bywa bardzo bolesny, wręcz upokarzający. Często spotyka się na swojej drodze ludzi niechętnych, złośliwych. No cóż, w aktorstwie trzeba przywyknąć do przełykania gorzkich piguł.


Na ekranie zadebiutowała Pani w programie "Szklana niedziela", w którym przez dwa lata wcielała się Pani w najmłodszą córkę Danuty Szaflarskiej i Andrzeja Szczepkowskiego.


- Do tej roli wypatrzono mnie w STS-ie. Po telewizji przyszło radio, dubbing i estrada. Pani Danuta Szaflarska była moją pierwszą profesorką. Tresowała mnie jak psa (śmiech). Ale dziś jestem jej za to bardzo wdzięczna.


Nie wymieniła Pani filmu, ale chyba świadomie.


- Oczywiście, nigdy nie byłam aktorką ekranową. Nie miałam szczęścia do filmu. Zresztą w teatrze też nie było mi łatwo. Przeszkodą było moje 145 cm wzrostu. Zawsze wyglądałam na 15-16 lat.


To chyba dobrze? Nie musiała się Pani na siłę odmładzać, jak robiły to niektóre wielkie gwiazdy.


- Teraz dostrzegam tę zaletę. Kiedyś bardzo mi to przeszkadzało. Zawsze słyszałam "Gdzie my dla ciebie partnera znajdziemy?". A przecież był Romek Kłosowski, Wojciech Siemion. Od cholery było aktorów niewielkiego wzrostu. Z tego powodu nie przyjęli mnie też do szkoły teatralnej. Po prostu zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem. Dopiero później zdałam egzamin eksternistyczny w ministerstwie. Dziś bez problemu przyjmują na aktorstwo niskie osoby, ale teraz to olewam (uśmiech).


Mimo, że niewiele było Pani na ekranie, jest Pani jedną z najbardziej rozpoznawalnych aktorek.


- Bo ja wiem? Chyba jak się odezwę (śmiech). Ale od paru lat głos mi się niestety zmienia.


Lepiej pracuje się ciałem czy głosem?


- Najlepiej jak jedno i drugie idzie w parze. Gest umożliwia w pewnym sensie dokończenie niewypowiedzianej kwestii. Samym głosem w takiej sytuacji nic byśmy nie zdziałali.


To dlaczego ukochała sobie Pani dubbing?


- Było raczej na odwrót. To on mnie sobie upatrzył. Przychodziło mi to z łatwością. Nigdy się nie spóźniałam, jestem zawsze gotowa do pracy, nie piję, nie palę...


Słynie Pani z wielkiej miłości do zwierząt.


- Chce pan zapytać czy jem schabowe (śmiech)?


Do talerza nie będę Pani zaglądał, ale Pani dom to istne schronisko. Skąd to się wzięło?


- Chyba wyssałam z mlekiem matki. Zarówno ona jak i mój ojczym też kochali zwierzęta. Mieszkaliśmy wtedy w bloku, więc nie mogłam mieć ich za wiele. Ale trzymałam chomiki, szczury, białe myszki, nawet uratowane od śmierci zaskrońce. Czasem jakiś robal się przyplątał. W tej chwili mam pięć kotów i cztery psy. Ale jak jakiś zwierzak potrzebuje miłości, a akurat mamy wakat, to zabieramy go do siebie. Dom bez zwierząt jest po prostu smutny.


Pszczółki to też zwierzątka.


- Też, ale niestety jestem na nie uczulona, więc nie mam ula. Ale miodek bardzo lubię. Jestem już starszą panią i jak do tej pory żadna osa ani pszczoła nie zrobiła mi krzywdy.


Może rozpoznają w Pani swoją siostrę?


- Może tak!


Proszę powiedzieć szczerze, pszczółka Maja była dla Pani szczęściem czy przekleństwem?


- Jednym i drugim. Żaden aktor nie lubi szuflady. Ten zawód polega na rozwoju, robieniu wciąż czegoś nowego, podejmowaniu kolejnych wyzwań, sprawdzaniu się.


Spodziewała się Pani takie sukcesu Mai?


- Ależ skąd! Wiele rzeczy robiłam w dubbingu. Byłam raz Lolkiem, raz Bolkiem, innym razem Pippi. W końcu zadzwonili do mnie, żebym dała głos jakiemuś robalowi. Kolejne serie sypały się jak z rękawa. No i tak zostałam tą pszczołą.


Kilka lat temu, kiedy robiono pełny metraż o Mai, czuła Pani żal do producentów, że tym razem nie mówi ona jej głosem.


- Uważam, że zrobiono mi wielkie świństwo. Ale dziś każdy swoje pieniądze wydaje jak i na co chce. Ja w tym samym czasie zrobiłam kolejnych 40 odcinków serialu. Czułam się jednak trochę osierocona, bo większości tych wspaniałych aktorów, którzy towarzyszyli mi przed laty, nie ma już wśród nas. Jedynie Henio Talar, ale w nowych odcinkach nie było z kolei jego postaci.


My tu o zwierzętach, a przecież jest jeszcze Pani mąż - równie znakomity aktor Marek Frąckowiak.


- Główne zwierze (śmiech)!


Mówi się, że układ aktor - aktorka nie jest najszczęśliwszy, a Państwo od lat tworzą zgodne małżeństwo.


- Lepiej mieć za partnera dobrego aktora niż złego (śmiech). Zdarza nam się kłócić, ale robimy to otwarcie. Między nami nie ma żadnych podstępów, zazdrości. Oboje rozsądnie myślimy, bardzo się wspieramy. Zawsze szczerze mówiliśmy co się nam podoba w naszych poczynaniach zawodowych, krytykowaliśmy się.


To wsparcie jest teraz mężowi szczególnie potrzebne, kiedy walczy z poważną chorobą.


- Marek ostatnio dobrze się czuje. Jest po chemii, więc włosy mu wylazły, ale przyzwyczaił się już do tego. Ma bardzo zdrowy organizm, więc myślę że wszystko będzie dobrze.


Tego życzymy mężowi.


- Dziękuję w jego imieniu.


Zawodowo bardzo dużo zrobiła Pani dla dzieci, a sama nie zdecydowała się na potomstwo.


- Raczej los tak zdecydował. Bardzo długo starałam się o dziecko. Niestety, nie udało się. Może winę ponosi moja filigranowa budowa i to, że jestem wcześniakiem? Widać tak miało być.


Ale za to dzięki pszczółce Mai wszystkie dzieci Pani są.


- Dzięki (uśmiech). Wszystkie grzeczne dzieci. Łobuzów od razu mam ochotę szkolić.


Rozmawiał MARCIN KALITA


Zobacz również: